Podróżowanie po Egipcie potrafi nieźle dać w kość. Utwierdzam się w tym przekonaniu nieustannie, podbijając ten kraj i wymyślając nowe kierunki moich weekendowych przygód.
W ten weekend ogarniałem kolejne połacia Egiptu z podróżniczym asem. Asem w sukience o imieniu Karolina. Karolina dwa lata szwendała się po świecie przejechawszy go wszerz, z rocznym przystankiem na kilku wyspach Pacyfiku. Przyjechałem do Kairu, skąd razem spod piramid wyruszyliśmy na południe, do Fajoum.
Po dojechaniu do tego dzikiego miasta rozpoczęliśmy poszukawania transportu do popularnej miejscowości Tunis nad Jeziorem Qarum, słynnącej z warsztatów garncarstwa i kilku gospodarstw agroturystycznych. Pan z wąsem sprzedający ciastka na ulicy w tym milionowym mieście spytany o drogę do wioski Tunsi stanowczo stwierdził po angielsku: „it’s a difficult project”. Rozbawieni prezycyjną odprowiedzią prosto z sali konferencyjnej korporacyjnych wnętrz jeszcze nie wiedzieliśmy, że to określenie idealnie odda trudy naszej podróży w ciągu najbliższej doby.
Dużo stresu i czasu kosztowało ogarnięcie się w tym dzikim mieście pełnym prymitywnych mężczyzn próbujących zarobić na dwóch zagubionych blondaskach z Polski. Stacji autobusowej jako takiej nie ma, nikt też nie wie, gdzie jest dana wioska, chociaż w każdym przewodniku opisują ja na kilku stronach. Jeden przybłęda oferuje podwózkę motorem (60km po dziurawych drogach), inny taksówkarz zapewnia że w ramach pomocy cena będzie niska. Co chwile dookoła zbierają się grupki niewydarzonych młodzieńców i durnych smarkaczy przyciągniętych widokiem blond damy i typa w krótkich spodenkach z Polski.
Całe to piekło potrafi trwać godzinę, a nawet dwie, aż się uda dogadać z jakimś taksówkarzem co do ceny i upewnić że wie, gdzie chcemy dojechać.
Łelkom to Idżipt myster!
Późną nocą dojeżdżamy do celu podróży. Pomimo rezerwacji online i pobraniu pieniędzy z karty obsługa tzw. „ecolodge” nie wie nic, a pracownik recepcji swoimi oczami pustymi jak słoik wypełniony wodą po angielsku zna tylko jedno słowo – „no”. Ostatecznie znajduje się wolny pokój dla nas. Całe „ecolodge” przypomina wioskę Flinstonów gdzie śpi się na materacu na kamieniach, a ściany pokrywają abstrakcyjne rysunki artysty którego rozwój intelektualny zatrzymał się w wieku 5 lat (po obejrzeniu Jetsonsów i Flinstonów).
Jest półnóc, mamy za sobą tyle zmagań z materią ale wreszcie można wcisnąć kciukiem korek do butelki i napić się wina pod pięknym nocnym niebem. Rozwinąć głębszy dyskurs o sensie podróżowania, emocjach i wrażeniach z ostatnich lat życia.
Nowy dzień zaczęliśmy od przedarcia się przez zarośla nad wielkim jeziorem Qarum, które gości polskie ptaki lecące na zimę do Tanzanii. Jezioro otoczone jest pustynią, a jego woda wypływa z wewnętrznych źródeł. Poza kilkoma maruderami pilnującymi dwóch prostych łódek nad jeziorem nie spotykamy nikogo.
Zjedliśmy śniadanie w wiosce Flintsonów, gdzie sól i pieprz dopiero miała być wynaleziona. Brakowało tylko dinozaura który by kruszył odpadki albo ptako-zaura którym się kosi trawę.
Jabadabadu 😛
Dinozaury pojawiły się dopiero po południu.
Wielki gorąc. Milion stopni w cieniu (którego nie ma). Jedziemy z Mustafą rozklekotanym land cruiserem przez pustynię, 55 km na południowy zachód od wioski. Mustafa ma lat pewnie na oko 40, ale wygląda na 60. Mógłby być beduińskim piratem, a jego piękny szkorbut mogłby straszyć odmęty oceanów. Skaczemy przez wydmy, a po jakimś czasie z morza żółtego piasku ukazują się wielkie pustynne skały i jakaś infrastruktura turystyczna. Dojechaliśmy do Wadi al Hittan – Doliny Wielorybów. Miejsce to nagromadziło szczątki wielorybów i innych wielkich stworzeń morskich które zamieszkiwały wody niegdyś wielkiego oceanu pokrywającego ziemię. Dzisiejsza pustynia Sahara była wtedy jego dnem. Miliardy lat temu, ale ciężko w to uwierzyć widząc spaloną słońcem ziemię i czarne skały. Zwiedziliśmy kilka stanowisk prezentujących szczątki dinozaurów, ich kręgi lub czaszki. Przypuszczalnie są to gipsowe odlewy a oryginały leżą gdzieś w magazynach muzeów.
Po Dolinie Wielorybów udaliśmy się na przepiękna oazę Wadi Rayan. Piękny pan kierowca ze szponami zamiast zębów wjechał na wielka wydmę skąd rozpościerał się taki widok:
Pół godziny później, przepełnieni pięknem takiego krajobrazu uprawialiśmy nowy sport (ja po raz drugi, Karolina po raz pierwszy) – sandboarding. Polega on na zjeżdżaniu wzdłuż lub w poprzek wydmy na desce przypominającej tą od snowboardingu. Można na siedząco jak na sankach, można też jak po śniegu – na stojąco. Mi się udaje już utrzymać równowagę i zjeżdżam kilka razy po długiej wydmie prawie wpadając w pobliskie krzaki.
Przy zniżającym się słońcu wymęczeni upałem popływaliśmy w zimnych wodach pięknego jeziora Magic lake, napiliśmy się herbaty i wróciliśmy nocą do Kairu.
Jedna uwaga do wpisu “Telegram z Delty Nilu # 14 – Pustynna przygoda”