Mały chłopiec poliglota

Ponad rok temu, podczas świąt Bożego Narodzenia jedna z cioć, która śledzi moją „karierę międzynarodową”, przy stole spytała, „to ile już języków znasz Czarek?” Odparłem: poza polskim, to znam pięć, ciociu: angielski, francuski, hiszpański, rosyjski, niemiecki.

– To co będzie następne, spytała ciocia – arabski, chiński?

– Odparłem buńczucznie: arabski, nigdy! Chiński tym bardziej!

Kontynuowałem konsumpcję wigilijnego śledzia.

Jak to się stało że mogę nazwać siebie poliglotą? Cena „pochwalenia się”, wypowiedzenia zdania „znam kilka języków obcych”, przedstawienia się jako „poliglota” jest wysoka. To kilkanaście lat starań. Nauka języka obcego to 95 % pracy, 5 % wrodzonego talentu i pamięci do zapamiętywania informacji. Jak to się stało że znam pięć języków obcych – o tym poniżej.

W czasach wczesno-dziecięcych, gdy jeszcze często traciłem przednie zęby (bez użycia przemocy), z siostrą codziennie oglądaliśmy cartoon network po angielsku. Młody umysł chłonął każe słowo jak gąbka. W czwartej klasie podstawówki nauczycielka o wdzięcznym pseudonimie operacyjnym „Charosza” terroryzowała całą klasę przez rok rosyjskim. Nie wiem jak to się stało, ale miałem szóstkę. Przez kolejnych 15 lat bałem się tego języka, ucząc się o historii Polski i jej wschodnim sąsiedzie. Przez tyle lat nie byłem też świadomy, że ciemne zakamarki szarej istoty w moim mózgu wciąż pamiętają cyrylicę i wiele podstawowych zwrotów w języku rosyjskim, co wyszło przy szlajaniu się na stopa przez Gruzję i Ukrainę.

W gimnazjum wystartowałem z niemieckim i po dwóch latach pojechałem na olimpiadę wojewódzką z niemca.  Zabrakło mi sześć punktów do wygrania tamtego konkursu. Dyrektor zafundował mi także podejście do egzaminu Zertifikat Deutsch w Goethe Institut. Certyfikatu nie zdobyłem, ale w zamian uzyskałem status kujona gimnazjalnego. Cóż, poszedłem do liceum i obok niemieckiego do repertuaru dodano po raz pierwszy angielski. Po trzech latach nauki napisałem maturę z obu języków na wysokie noty. Lubiłem nauczycieli, nauczyciele lubili mnie, było raczej miło niż niemiło. W trakcie liceum spędziłem kilka wakacji w Moguncji, w Niemczech, odwiedzając rodzinkę, pracując dorywczo na budowie i ćwicząc niemiecki.

Poszedłem na studia – stosunki międzynarodowe, a tam lekko się rozczarowałem. Nikt języków nie nauczał. Źle trafiłem pod tym względem, chociaż pięć lat studiów magisterskich na UMCS w Lublinie wspominam wspaniale. Wakacje po pierwszym roku studiów spędziłem w Edynburgu w Szkocji pracując na zmywaku i łapiąc akcent. Na drugim roku, po wyhasaniu się po lubelskich klubach, zamarzyłem sobie wyjazd na Erasmusa. W kwestii języków trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce. Zapisałem się na kurs do Instytutu Hiszpańsko-Polskiego na starym mieście i między wykładami a kuflami piwa wypijanymi na drugim roku czasem wpadałem na lekcje. Przychodziłem na co trzecią, bo lubiłem też co jakiś czas skoczyć do Holandii, Niemiec albo w Polskę na jakiś projekt europejski. Niewiele się nauczyłem, test końcowy oblałem, ale na Erasmusa się dostałem.

Do Granady, andaluzyjskiego miasta w Hiszpanii.

Czwarty rok studiów magisterskich spędziłem na Erasmusie. Pierwszy semestr był cudowny, ale po 4 miesiącach uczęszczania na wykłady w obcym języku oblałem 3 z 5 przedmiotów. No cóż, lenie jak ja, tak mają. W drugim semestrze zakasałem rękawy, musiałem zapisać się na 3 dodatkowe przedmioty, by uzupełnić punkty ECTS i mieć z czym wrócić na alma mater. Minęło kolejne 4 miesiące podróży po półwyspie Iberyjskim, szlajania się po barach Granady i bardzo intensywnej nauki. Po 10 miesiącach wyjeżdżałem z Hiszpanii z płynną znajomością języka i zdanymi wszystkimi przedmiotami ze średnią 8/10. Za przedmiot „system polityczny Unii Europejskiej” dostałem jedną z największych ocen z całej, ponad stuosobowej grupy.

Grzechy odkupiłem, punkty zdobyłem, mogłem wracać z tarczą, nie na tarczy z Hiszpanii (przez Indie) do Polski.

Włoski kumpel Mario, z którym organizowałem projekt o Milenijnych Celach Rozwoju w Indiach i RPA non stop powtarzał, Cesare, teraz Twoja kolej. Ja? Ja i francuski, ziomek, wyluzuj, to mega ciężki język, odpowiadałem mu przez kilka lat wspólnego organizowania projektów i podróży. Niespodziewanie w trakcie pewnych wakacji sytuacja się zmieniła. Uzyskałem mój pierwszy stopień magistra i udałem się do Holandii. Pracując jako kelner w argentyńskiej knajpie w Amsterdamie w lato 2011 roku po godzinach wysyłałem wiele zgłoszeń, starając się znaleźć jakąś fajną pracę w Europie. Trafiło na francuską firmę konsultingową. Po Amsterdamie, z przystankiem na Wawe przyszedł czas na Paryż. No cóż, skoro już tam jadę, zacznę uczyć się nowego języka od podstaw, pomyślałem. Kupiłem rozmówki, słownik podarowała mi ówczesna dziewczyna, książkę pożyczył „na świętego nigdy” kolega, a inny ziomeczek polecił kurs online.

Pół roku paryżanie śmiali się z mojej sztywnej wymowy, po czym wróciłem do Polski, a w międzyczasie przyjęli mnie na College of Europe. Międzynarodową kuźnię kadr europejskich z siedzibą w belgijskim Bruges i warszawskim Natolinie. Z językiem wykładowym francuskim i angielskim. 10 miesięcy bardzo intensywnej nauki politologii, europeistyki, prawa i ekonomii w obu językach. Wszystko zdałem z średnią 14/20. W trakcie studiów uczelnia fundnęła kurs francuskiego (3 godziny tygodniowo przez 10 miesięcy) oraz egzamin TCF.

Uczelnia zachęcała także do nauki innych języków obcych. Na prywatnych lekcjach szlifowałem hiszpański. Zapisałem się na rosyjski, z ciekawości, dla stymulacji intelektualnej (jakby było mało). 10 miesięcy nauki – 3 godziny tygodniowo z najlepszym nauczycielem na świecie. I po roku znałem rosyjski na poziomie średniozaawansowanym. Potem przyszedł czas na test w praktyce polegający na niezliczonej ilości podróży naukowych, dyplomatycznych i turystycznych przez kraje postsowieckie.

Chyba zdałem.

Historia nauki każdego z języków to kilkunastoletnia historia ciężkiej pracy, porażek i sukcesów, zniechęceń i fascynacji językiem. Ale przede wszystkim determinacji. Systematycznej nauki po godzinach, szukania dobrych książek, uczenia się w trakcie podróży, poznawania innych kultur, rozgryzania zasad gramatycznych, mieszkania w kraju, w którym mówi się w tym języku. O język, jak o mięśnie trzeba dbać, bo też może zaniknąć. Wciąż trzeba z nim obcować, czytać gazety, książki i słuchać radia. Oglądać filmy. Rozmawiać z ludźmi w tym języku. Pisać krótkie notatki.

Każdy z nas ma w sobie małego, pełnego ciekawości świata chłopca (dziewczynkę), którego umysł jak tabula rasa chce być zapełniony przygodami i wiedzą. Jednakże taki mały chłopiec może nadal pozostać zwykłym małym chłopcem, jeśli nie będzie miał w sobie dość pasji i wytrwałości, by nauczyć nowych rzeczy.

Bo ze znajomością języka obcego nikt się nie rodzi.

Minął rok od rozmowy z ciocią, i po raz kolejny stara prawda „nigdy nie mów nigdy” sprawdziła się. Teraz uczę się szóstego języka – arabskiego. Jak to robię, – praktyczne wskazówki z mojego wieloletniego doświadczenia w nauce języków obcych, o tym w następnym wpisie.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s