Nowy plecak armii amerykańskiej grzecznie leży na półce nad głową. Wczoraj dając zadość mej renomie bikiniarza do oporu pałętałem się po Parkingowej i Chmielnej, więc dziś jestem mega zaspany, przez co mrukliwy i nietowarzyski. Pomimo to, Jacek zadaje mi miliony pytań jak dziecko. Nie dziwię się mu, to będzie jego pierwsza podróż samolotem i pierwszy raz w Skandynawii. O szóstej rano 15 sierpnia 2015 roku stawiamy się na peronie trzecim Warszawy Centralnej. Obaj pierwszy raz jedziemy pendolino. Trzy godziny później – Gdańsk Główny, spotkanie ze znajomymi i na plażę. Jest pełnia polskiego lata. Kilka piwek, wygłupy w wodzie, i koniec kilkugodzinnych wakacji nad Morzem Bałtyckim. Mamy misję – za kilka godzin będziemy nad Morzem Północnym więc łapiemy ubera na lotnisko imienia Leszka a.k.a. agent Bolek Wałęsy. Cholera, dziś bieg Solidarności – całe miasto zablokowane, prawie się spóźniliśmy na nasz lot do Alesund.
N62° 28′ 13.0761″
E6° 10′ 43.635″
Start!
W drugiej gimnazjum miałem pierwszą „dziewczynę” której mama uczyła geografii. Zawsze jak randka zmierzała ku ciekawszym chwilom a ja zbierałem się na włożenie ręki pod bluzkę, pojawiała się jej jednooka mama i wołała mnie na korepetycje z liczenia współrzędnych geograficznych. I szedłem do drugiego pokoju, liczyłem, udawałem że całkiem dobrze mi to idzie i sprawia frajdę, ale myślałem o czymś innym.
Dlatego bez wujka googla sam bym nie wiedział dziś co te N i E i cyferki znaczą.
Pierwszy autostop to zabawne spotkanie z Ann i jej matką. Ajm Dżak end ajm Sizar – wyciągamy polskie łapy by się przywitać i szybko się zaprzyjaźniamy – mamy do przejechania razem ponad 100 km. Jedziemy i robimy sobie zdjęcia na snapchata, gadamy o różnych sprawach. Norweżki może nie są najpiękniejszymi kobietami na ziemi, ale na pewno są praktyczne i bezpośrednie. Czekamy na prom, więc czemu by nie zrobić pikniku razem i nie zjeść naszych kabanosów. Będąc już na statku, poznaję Baska z rodziną, gadamy po hiszpańsku i wymieniamy się relacjami z podróży. Prom cumuje na drugim brzegu fiordu, zapalamy auto i jedziemy dalej, na krótki postój w ich domu. Pomagam przy wniesieniu walizki do drewnianego domku naszych nowych koleżanek. Ulsteinvik – zmiana auta z volvo na opla, jedziemy dalej na południe.
Dobra, skończmy z tą poprawnością polityczną, mówi Jacek i wyciąga flaszkę whiskey ze sklepu wolnocłowego.
No co? Pyta mnie, mam dziś urodziny, chce to uczcić, rzuca.
Fajne 30te urodziny – tamtego dnia Dżak jechał pierwszy raz pendolino, uberem, pierwszy raz leciał samolotem, pierwszy raz łapał stopa, pierwszy raz postawił stopę na skandynawskiej ziemi oraz pierwszy raz spał pod lodowcem w namiocie.
Kto jak kto, ale ja alkoholu, kobietom i modlitwy nie odmawiam. Słuchamy Black Eyed Peas w samochodzie, pijemy whiskey, Ann nie oszczędza na benzynie, jedziemy wzdłuż wybrzeża, tunelami pod fiordami, mijając monumentalne Alpy Sunnmøre i potężne skały z lewej strony.
Przystanek na żądanie w Stryn.
Okej Ann, tu się nasze drogi rozchodzą, dzięki za podwózkę, musimy tu wysiadać.
Wytaczamy się z auta, plecaki rzucamy na asfalt, i co? Teraz trzeba iść, aż pod lodowiec!
Jest wesoło ale alko się już skończył, a my człapiemy wzdłuż pustej drogi, góra lodu jest coraz bliżej. Jakaś wioską w oddali a w niej piękny drewniany kościółek. Jest już późno i robi się ciemno, chociaż to sierpień. Zdobycie lodowca odkładamy na dzień następny. Rozbijamy namiot przy bardzo głośnym strumieniu, a na kolację gotujemy kuskus z mielonką na specjalnym turystycznym paliwie.
Briksdalbreen to łatwo dostępna odnoga największego lodowca w kontynentalnej Europie zwanego Jostedalsbreen, który ma długość 60 km. Podejście nie jest trudne, zajmuję jakąś godzinę. Mijamy przepiękne wodospady, w których można wziąć obfity prysznic, a nas mijają grupki japońskich turystów podjeżdżających pod lodowiec w meleksach. Jacek trzeci raz mi przypomina że największym wodospadem w Polsce jest Siklawa w Tatrach i trzeci raz się dziwi, jak to możliwe, przecież jest trzy razy mniejsza od przeciętnego wodospadu tutaj, w Norwegii.
Na wystającej skale w połowie drogi robię sobie selfie, a mi robiącemu selfie zdjęcie robi młoda Chinka.
Zapraszam więc ją do wspólnego zdjęcia. Po chwili dookoła siebie mam pięć Chinek i robimy sobie razem zdjęcie. Znowu jest wesoło. Doszliśmy do lodowca, wieje halny, spoko, jest jęzor lodowca i wypływa z niego przejrzysta woda. Od roku 1967 czoło lodowca skróciło się o 465 metrów.
Zobaczyłem to co chciałem, ale zbyt mocno wieje by tam zostawać. Schodzimy na początek trasy, łapiemy na kciuk Francuzów jadących kamperem i jedziemy dalej. Wczoraj gadałem w Norwegii po hiszpańsku, a dziś seplenię po francusku. Kilka aut dalej i trzy godziny później jesteśmy w miasteczku Geiranger.
Co za komercha! Afe, uciekamy stąd, portfel parzy na widok ceny pocztówki. Drogie hotele i kiczowate pamiątki, turystyczne epicentrum, nie dla nas takie luksusy. Opuszczamy miasteczko, łapiemy pierwszego trolla za nos i po rozeznaniu po szlakach turystycznych decydujemy się na przejście Drogi Orłów „Ørnevegen” do punktu widokowego „Ørnesvingen”.
Ale zaraz, ziomek, ogarnij kemping z molem! Nie byłbym sobą gdybym nie pogadał z biwakowiczami, mówię do Jacka.
Miejsce na kempingu z namiotem dla dwóch osób to jakieś 150 zł za noc, więc dziękujemy, ale korzystamy z mola. Small talk z młodym Niemcem wyglądającym jak Ben Affleck. Sobowtór aktora wskoczył do fiordu. Bożysztymój, ta woda ma kilka stopni, myślę, ale przypominam sobie też, że nie brałem prysznica już ponad 24h. A ty niemiecki hultaju myślę sobie, zaraz polski Brad Pitt pokaże ci jak to robią nadwiślańskie kozaki. Robię dziesięć przymiarek i wskakuję. Najzimniejsza kąpiel w życiu. Ale mam to za sobą. Prawie mors.
Pokonujemy 11 serpentyn i 630 metrów w górę i dochodzimy do „Ørnevegen”. Prawie trzy godziny podejścia skutkuje dwoma litrami wody wypoconymi przez skórę. Jest już prawie zmrok, wymordowani podejmujemy decyzję o nocowaniu w tym miejscu. Trochę łamiemy prawo i rozbijamy namiot w rezerwacie przyrody, ale za to z przepięknym widokiem na cały Geriangerfjorden.
Następnego dnia budzimy się koło ósmej rano, robimy miliony zdjęć, oraz krótki spacer dżunglą z paproci do półki skalnej z której widać wodospad nazywający się „Trzy siostry” o długości 250 metrów. Żadnej siostry tam nie spotykamy, ale widoki też są zajebiste.
Dwa auta i jedna przeprawa promowa dalej i jesteśmy w miasteczku Valldal. Uzupełniamy zapasy w supermarkecie i robimy konkurs skoków do lodowatej wody w fiordzie. Słońce pięknie świeci w tym regionie pełnym truskawkowych pól, a my musimy się wyszaleć, tak to sobie wytłumaczyliśmy. Po dwóch godzinach wygłupów zbieramy manatki i jedziemy dalej. Leżymy w rowie przy drodze i na zmianę łapiemy stopa. Żuje sobie trawkę, zaczepiam przechodniów albo czytam książkę. Po godzinie udaje się nam złapać parę młodych Niemców podróżujących przez Norwegię kamperem. Otwieramy drzwi by załadować się na kanapę, a tam dwójka polaczków jedzie na stopa. I tak sobie razem jedziemy w szóstkę przez doliny rodem z Śródziemia. Do Trollstigen.
Droga Trolli.
W Norwegii trolle patronują wszystkiemu. Drogom, filmom, produktom, pilnują kibli i fiordów.
Dotarliśmy do Trollstigen, po pół godziny udaje mi się zebrać szczękę i oczy które wypadły i mogłem zacząć ekscytować się widokiem. Nie ma sensu o tym pisać. Zdjęcia wystarczą.
Tego wieczoru robimy sobie jeszcze piknik nad fiordem w Andalsnes z poznanymi polaczkami, gadamy o sprzęcie i podróżach, a noc spędzamy razem z Jacem pod Nesjestranda rozbijając namiot w krzakach.
Czwarty dzień podróży poświęcamy w całości na dojazd do Drogi Atlantyckiej. Najbardziej widowiskowej trasy samochodowej na świecie wg National Geographic.
Na początek podwozi nas sympatyczna nauczycielka, imigrantka z Nigerii, potem starszy pan oraz dwie dziewczyny, Hiszpanka i Rosjanka pracujące jako przewodniczki turystyczne. Na obiad serwujemy sobie łososia obserwując przypływ i odpływ zabierający ławice ryb, i dumamy nad cudem inżynierii lądowej jakim jest osiem wysp połączonych tymi strzelistymi mostami. Spędzamy tam cały dzień, spacerując wzdłuż drogi, odpoczywając nad morzem. Podobno z mostów zobaczyć można wieloryby i foki, ale my żadnych nie widzimy. Spotykamy młodych Belgów którzy szwendają się z plecorami jak my. Robimy sobie zdjęcia, pływamy w bezpiecznej zatoczce. Robię sobie drzemkę a Jaca skacze po skałach jak Frodo. Wyobrażam sobie czasy Wikingów i ich wiarę w Walhalle, Odyna, Freji i Tora. Jeśli tamte dni sierpnia w Norwegii mają być rajem, to chętnie zapamiętam je jako moją Walhalle. Szczególnie dla tej Freji jestem w stanie zostać wielkim wojownikiem. Zapuszczę brodę, włosy na bun mana i zrobię tatuaż z wilkiem.
Piąty, ostatni dzień poświęcamy na zwiedzenie Alesund, które okazuje się być całkiem uroczym, secesyjnym, pełnym życia miasteczkiem. Z naszymi 12 kilogramowymi plecakami wspinamy się na górę z której roztacza się widok na miasto, odpoczywamy, cieszymy się słońcem. Pijemy colę, łazimy po uliczkach i dajemy wywiad zaczepieni przez lokalne licealistki robiące projekt do szkoły. Łapiemy shuffle bus, żeby pożegnać się z fiordami i z lotniska spod Alesund z przesiadką w Gdańsku dolatujemy pod Warszawę.
Wielki Błękit to piękny i wzruszający film Luca Bessona o rywalizacji dwóch nurków o tytuł mistrza. Dla mnie wielki błękit to światło w Norwegii. O każdej porze roku zdjęcia robione tam mają każdy odcień niebieskiego.