Trzecia część dzienników rowerowych opisujących podróż 2400 km w ciągu 22 dni przez Litwę, Łotwę i Estonię.
Dzień 15.
Budzi mnie właścicielka sklepu przy klifie Panga. Mówi z uśmiechem, że nie jestem pierwszym cyklistą, który się rozbił pod tą wiatą. Rozkłada swoje suweniry. Szit. Nie ma powietrza w tylnym kole. Znowu… Pytam turystów, szukam, latam. Wreszcie ktoś ma elektryczną sprężarkę. Extra. Zwijam się po 11. Objeżdżam Saaremę. Świetna wyspa. Chyba to będzie najpiękniejszy dzień, myślę. Napotykam karawany busów z Polski z kajakami na dachu. Weseli Polacy z różnych stron kraju jeżdżą po Estonii z rodzinami. Wymieniamy się informacjami. Objeżdżam świetne plaże w Veere, mijam innych rowerzystów. W Kielkehonna widzę, że coś mi się psuje z rowerem. 2h majstruje pod sklepem. Poszła mi szprycha = scentrowane koło. Fuck. Trzeba do serwisu. Po południu robię jeszcze 80 km z bijącym tylnym kołem. Pogoda jest rześka, piękne bałtyckie słońce, dookoła klify, lasy, plaże. Śpię na południu Saaremy – na klifie Ohessaare.
Dzień 16.
Do południa, jak co dzień jadę zmulony. Rozbudza mnie batalion siwych Niemców-rowerzystów. Pełni werwy kibicują mi z pobocza. Gadamy sobie o jeżdżeniu rowerem. Mega śmieszni ludzie, babcie dotykają moich mięśni, a faceci gratulują podjętej wyprawy. Są z Saksonii, bus wozi im rowery, a oni jeżdżą dziennie po 50km. Chapeau bas! Jadę na północ. Przed stolicą wyspy pęka mi szyna od bagażnika. I tak w planach miałem wizytę w serwisie rowerowym! Kalkuluje koszty, ile to może kosztować. W serwisie centruje koło, kupuje szprychy, wymieniam dętkę. Wstawiam nowe szyny. Wynosi mnie to tylko 3,4 €. Teraz mogę jechać na Syberię! Robię zakupy w wielkim centrum handlowym i długa prosta przez wschód wyspy. Zaliczam miejsce, gdzie spadł meteoryt, w miejscowości Kaali. Dojeżdżam do wyspy Muhu. Jadę cztery kilometry długim, niskim mostem. Wieje niesamowicie, zwiewa mnie do morza. Hardkore na maksa. Znak – 27 km do przystani promowej. 80 minut. Spinam się jak Lance Amstrong. Przez półtorej godziny gnam 25km/h. Ale moc. Zdążam. Prom do Estonii. Znajduję kemping i kończę dzień w pięknej zatoce. Za sąsiadów mam Niemców i Litwinów z kamperem i namiotem.
Dzień 17.
Szarobury dzień. Idzie powoli, długa szosa do Parnawy. Słucham Kendricka i „Trze’a było zostać dresiarzem”. Wyobrażam sobie dużego kebsa i frytki. W mieście ich szukam i nie znajduje. Zjadam innego fastfooda. Kupuje piwka i czipsy, bo wiem, że to ostatnia noc w Estonii. W planach fajny kemping i relaks. Wieczorna jazda wzdłuż via Baltica w piękny piątkowy wieczór daje mi wiele radości. Dojeżdżam koło 21. Piękny las w wydmach, duży kemping pełen ludzi. Rozbijam namiot. Pocztówkowy zachód słońca. Poznaję laskę z rowerem. Jest z Berlina i objeżdża Morze Bałtyckie dookoła. Jest 70 dzień w drodze. 5k km jej pykło. Gadamy tak cały wieczór do zachodu słońca koło 1 o podróżach.
Dzień 18.
Wyjeżdżam koło 12 z Estonii międzynarodową drogą via baltica. Teren i architektura od razu się zmienia w Łotwie. Jest coś ciekawego jak różne narody zarządzają tym samym krajobrazem. Często o tym myślę przekraczając granice sąsiednich krajów. Jest gorąca sobota. Postanawiam skrócić me męki i nie siłować się z via balticą. Nie ma sensu narażać swego zdrowia na rozjechanie przez tira, więc wsiadam w autobus do Rygi. Po dojeździe do stolicy Łotwy myślę sobie: „kurde jak nie podoba mi się Łotwa i ludzi tam, tak jej stolica mnie zachwyciła”. Wygląda jak ciekawy miks Hamburga, Gdańska z Petersburgiem, choć w ostatnim nie byłem. Wielkie kamienice, ulice pod kątem prostym, łotewskie szyldy, piękna starówka i tłumy zachodnich turystów. Szczególnie zachwyca panorama miasta, widziana z drugiego brzegu Dźwiny. Spędzam 3 bujając się po starym mieście. W planach mam Jurmałe – kurort łotewski ,ale pogoda się psuje. Biorę autobus na południe – do Bauska. Spadam już do domu. Nie chce mi się jechać wielką, ruchliwą szosą. Pod wieczór w deszczu pęka mi dętka. Wymieniam szybko. Wjeżdżam do Litwy. Nocuje gdzieś przy drodze pod stanowiskiem archeologicznym.
Dzień 19.
Dzień spędzam na dojeździe rowerem do Poniewieża na Litwie, wzdłuż ruchliwej szosy. Mijam młodego Polaka, który jedzie do Petersburga rowerem. W mieście wsadzam rower w autobus do Kowna. W Kownie kolejny bus do Marjampole. Niedzielne popołudnie, jadę już rowerem z Marjampole do Polski. Wzrusza mnie powrót do tych pięknych polskich krajobrazów po 20 dniach. Krówki majtają ogonami na pagórkowatych wzgórzach, między nimi chodzą bociany, a na stacjach paliw bataliony rycerzy ortalionu udają się po piwko. Dobrze być, skąd jestem. Jadę sceniczną drogą z Szypliszek do Sejn. Pod Smolanami rozbijam się nad pięknym jeziorem. Dwa piwka, kolacja, piękna gwieździsta noc. Szczęście. Satysfakcja. Spokój. Zrobiłeś to zuchu. Dopamina w moim mózgu szaleje. Pełen pozytywnych emocji nie mogę zasnąć.
Dzień 20.
Suwalszczyzna rowerem to zawsze dobry pomysł. Jestem tu już czwarty raz. Chce więcej! Mijam Sejny. Giby. Jadę lasem na Rygol. Harcerze na rowerach krzyczą „dzień dobry”. W kolejnej wsi spotkany pijaczek łapię się za głowę, gdy mówię skąd jadę rowerem. Postój na śluzie Tartak na Kanale Augustowskim. Jest wielki upał, okropnie się jedzie. Ledwo dojeżdżam do Sokółki wymordowany popołudniowym słońcem. Odpoczywam pod sklepem. Ładuje baterie. Obieram kurs na polskich Tatarów, pani w meczecie w Bohemikach daje mi wykład o historii tego przybytku. Ciepłe popołudnie przechodzi w wieczór, a ja jadę pięknym podlaskim krajobrazem. Za to kocham jazdę rowerem. Po 19 ruch ustaje, a ja jestem królem szos. Nie chce mi się przestawać, chłonę zapachy pól i lasów. Dopiero o 23 schodzę z roweru. Śpię pod Kruszynianami.
Dzień 21.
Odwiedzam kolejny meczet w Kruszynianach. Drogi się psują. Jadę wzdłuż granicy z Białorusią. Spotykam motocyklistę Sławka. Spotykam rowerzystów ze Szczecina. Jadę już szlakiem rowerowym green velo. Kolejny pijaczek w Szymkach łapię się za głowę, na informację o mej podróży. Nadchodzi gwałtowna burza. Grzmi, pioruny. W pośpiechu przepycham rower przez żelazny most kolejowy w Siemianówce. Stres jak miliard w rozumie – jestem najwyższym punktem między jeziorem a polami. Urwanie chmury – chowam się na działce u pana Wiktora. Opowiada mi o pracy konduktora cargo. Dwie godziny trwa taka burza. Potem przychodzi piękny wieczór. Jadę Podlasiem. W Narewce kolejny kapeć. To już tylko statystyka. Pit stop jak formuła jeden. 15 minut i po problemie. Wkraczam do magicznej Puszczy Białowieskiej. Podziwiam 400 letnie dęby. Jest magia sekretnego życia drzew. Gdy się ściemnia dojeżdżam do Hajnówki. Jadę green velo dalej. Śpię gdzieś nad stawem przy drodze.
Dzień 22.
Jadę Podlasiem, na południe, wzdłuż granicy z Białorusią. Obdzwaniam kolegów, planujemy przygody górskie i rowerowe. Fajnie jest wracać z takiej przygody, gdy się ma wizję nowego przedsięwzięcia. Jest hype. Przekraczam Bug w Mielniku. Kolejny duszny dzień. Dojeżdżam na 19 do Białej Podlaskiej. Tam na starym rynku zjadam kebsa prosto z Turcji. Zostaje mi 70 km do domu znanymi terenami. Do domu jeżdżam ledwo żywy o 24. W tle leci Quebonafide. Wrócił pier@#$*ny Odyseusz. Rekord dnia ostatniego to 160 km.
Całość trasy:
Masz charyzme, ja tak bym sama raczej nie umiala…nie mogla, podziwiam 🙂
PolubieniePolubienie