Stolica Unii Europejskiej, Waszyngton Europy. Obok Genewy i Wiednia stolica dyplomacji europejskiej. Swoje siedziby mają tu najważniejsze organizacje międzynarodowe: organy UE (Komisja, Parlament oraz Rada UE) i NATO. Zaś obok nich, jak pasożyty setki tysięcy organizacji pozarządowych, agencji lobbystycznych, firm konsultingowych starających się wyciągnąć coś dla siebie z tego wielkiego tortu europejskiego. Miasto ludzi w garniturach dojeżdżających do pracy na składanych rowerkach. Na końcu tego łańcucha pokarmowego ja, mały szary człowiek.
Miasto do którego absolwent College of Europe trafi prędzej czy później.
Z Anna Lindh Foundation trafiłem do Komisji Europejskiej żeby zarobić na chleb, albo nowe jeasny. Obecnie pracuję w Komisji Europejskiej w dyrektoriacie Generalnym ds. Podatków i Unii Celnej (DG TAXUD). Moja praca polega na współpracy z pracownikami administracji państwowej Ukrainy, Gruzji i Mołdawii oraz Białorusi w kwestiach celnych w ramach Umowy Stowarzyszeniowej. Brzmi skomplikowanie i nudno jak cholera, ale wcale tak nie jest.
Czytaj, piszę maile do Kijowa i Mińska i organizuje delegacje, których celem jest usprawnienie współpracy handlowej i celnej między UE a jej wschodnimi sąsiadami.
Jest całkiem ciekawie.
Poza tym praca ta pozwala mi się oddawać bożkowi networkingu. Networking to zajęcie dla każdego, kto chce przetrwać w Brukseli i w świecie organizacji międzynarodowych. Polega na niczym innym jak na tworzeniu siatki kontaktów oraz poznawaniu kluczowych ludzi w danej branży, zajmującymi się podobnymi sprawami – w moim przypadku to Partnerstwo Wschodnie.
Dyplomacja kuluarowa.
Moja praca obok siedzenia przy komputerze to spotykanie się z wieloma jednostkami Komisji oraz konferencje. Czuję się jak pączek w maśle, tudzież jak ryba w wodzie. Z rana krawat pod szyję i w drogę błyszczeć wiedzą i elokwencją na spotkaniach networkingowych.
W czasie wolnym znudzony szklanymi biurowcami mam ochotę na wielokulturowść. Po odwiedzeniu fryzjera w dzielnicy zamieszkanej przez Kurdów tureckich wbijam na dobry kebab, gdzie ucinam sobie pogawędkę o problemach przynależności państwowej uciśnionej grupy etnicznej. Czasem idę z Grekami do ich ulubionej knajpy na placu Jordan – o nazwie Kosmos, a gdy chce poczuć się jak w Kongo, dzielnica Matonge odda idealnie jego klimat. Na niesławnym imigranckim Molenbeeku jeszcze nie byłem. Co kilka kroków napotykam polski sklep z polskim twarogiem i kiszonymi, w cenie czterokrotnie wyższej od polskich. Hiszpańskie restauracje sąsiadują z tymi z Portugalii, Grecji i Włoch. W Brukseli w skutek dziedzictwa kolonialnego wyraźnie czuć obecność imigrantów z Konga. Tureccy Kurdowie obok hinduskich imigrantów opanowali sektor sklepików nocnych, zaś Polacy sektor budowalny i wykończeniowy. Nie ma budowy, obok której bym nie przeszedł nie słysząc najpopularniejszego polskiego słowa.
I nie jest to słowo część!
Mieszkanie na poddaszu pod dachem z czerwonej dachówki dzielę z leniwym Grekiem, sportową Finką, pyszałkowatym Gruzinem, wesołą Niemką o podlubelskich korzeniach oraz Włochem o wyglądzie boga greckiego Apollo. Wszyscy pracujemy w jednej z wyżej wymienionych organizacji międzynarodowych – Parlamencie, Komisji lub NATO. Każdego dnia umawiam się na obiad z jednej z wielu stołówek Komisji ze znajomymi z pracy, koleżankami z uczelni lub nowo poznanymi osobami. Mam wrażenie, że młodzi ludzie z najcieplejszych krajów UE ukochali sobie to miejsce do pracy. Ich kraje, pogrążone w kryzysie nie oferują dobrej pracy swoim obywatelom. A może przyciąga ich ta okropna pogoda której nie mają u siebie?
Stąd tu tak wielu Greków, Hiszpanów i Włochów. Ostatecznie najwięcej dziewczyn, z którymi się tu szlajam, pochodzi właśnie z tych trzech krajów. Polska grupa młodych „dyplomatów” ma się też dobrze. Trzymamy się razem i organizujemy spotkania polskich pracowników organizacji europejskich. Jest nas pokaźna grupa młodych asów którzy z niejednego pieca chleb jedli. Jednym słowem Polacy to silna i dobrze wykształcona kadra europejska, niestety niedoreprezentowana.
O wino i wyszukane piwo w Belgii nie trudno, więc pije się ich więcej niż w kraju nad Wisłą wódką płynącą. Na każdej imprezie czy to domówce, w barze lub sali balowej znajdziesz co najmniej 50 nacji. Kilka kolorów skóry, i kilka cech wspólnych – absolwent College of Europe, odbyty Erasmus oraz praca w jednej z organizacji międzynarodowych. Bruksela to idealne miasto na szlajanie się po dobrych restauracjach. O ile masz dobrą europejską pensję, czyli od 4 tysięcy € w górę.
W tenisa, siatkówkę gramy też w podobnym międzynarodowym składzie, pod auspicjami pracodawcy który bardzo zachęca i pomaga zorganizować jakąkolwiek aktywność fizyczną. Na basen chodzę do modernistycznej pływalni z lat 50tych. Biegam po zielonym, pięknym parku w którym obok odwiedzenia muzeów można oddać się błogiemu lenistwu na zielonej trawie w towarzystwie butelki wina i fajnej dziewczyny, pograć w piłkę nożną, a nawet skorzystać z siłowni na otwartym powietrzu.
Bruksela to nie jest wielkie miasto, prawie wszędzie chodzę pieszo. Czuje się jakbym mieszkał tu od wielu lat, chociaż nie minęły jeszcze dwa miesiące, co chwile napotykam się na znajomych na ulicy, w pracy czy w parku. Znajomych, z którymi działałem w organizacjach studenckich, ludzi których poznałem na jakimś projekcie gdzieś na Kaukazie lub absolwentów jednego z czterech uniwersytetów na których studiowałem. Nic dziwnego, szereg wyśmienitych pracodawców oferujących prestiż, dobre warunki pracy i sute wynagrodzenie przyciąga najzdolniejszą młodzież z całej Europy. W Brukseli wszystko w nazwie ma człon europejski – każda firma, sklep czy stowarzyszenie.
W Brukseli w ciągu dnia jest więcej pór roku niż w Polsce w ciągu roku. Rano świeci piękne słonce, na obiad obficie pada . Na podwieczorek przy wychodzeniu z biura mamy kapuśniak. A potem jest znowu fajnie. W nocy deszcz bębni w dach, a rano jest mgła. Zawód jak prognostyk pogody tu nie istnieje. Już. Wszyscy zostali zwolnieni.
Jako że Belgia jest podzielona na trzy prowincje – Flandrie – mówiącą po niderlandzku, francuskojęzyczną Walonię oraz Brukselę, która jako stolica respektuje obie mniejszości językowe. A w praktyce najczęściej używanymi językami na jej ulicach są francuski, niderlandzki oraz angielski.
Chociaż kosmopolityczna, w porównaniu z Paryżem czy Londynem wydaje się być sennym miasteczkiem po godzinie 18. Nie czuć tu blichtru paryskiego klasycyzmu czy imperializmu typowego dla finansowego centrum Europy czyli Londynu. Wąskie 4-5 piętrowe kamienice z czerwonej cegły, obok dzieł sztuki a la Art Nouveau i fasad zaprojektowanych przez Hortego sąsiadują z brzydkimi blokami które mogłyby stać gdzieś w Kiszyniowie.
Poza tym, jest cholernie drogim miastem.
C’est la vie a Bruxelles!
Przeczytałem od początku do końca. Dla mnie Czarek jesteś świetnym pisarzem zachodowschodu, byłeś tu i tam to widziałeś. Masz talent pisarski. Kiedy książka?
PolubieniePolubienie