To miał być największy projekt 2022 roku, do którego przygotowywałem się już od marca. Jak co roku postawiłem sobie za cel jeden duży szczyt górski. Obrałem na niego stosunkowo łatwy pięciotysięcznik, leżący na granicy Gruzji i Rosji, w paśmie Wielkiego Kaukazu. Kazbek to stratowulkan, aktywny ostatnio sześć tysięcy lat temu. Obecnie jest to cel wypraw alpinistycznych wielu grup z Polski, Rosji, Iranu i wielu innych państw. U podnóża góry, na trasie między granicą Rosji i Gruzji leży miasteczko Stepansminda, które jest idealną bazą wypadową na tę górę oraz okoliczne szczyty.
Przygotowania
Najtrudniejszym zadaniem przy takich projektach jest skompletowanie dobrego zespołu. Poszukiwania odpowiednich partnerów zacząłem już w marcu tego roku. Poszukiwałem grupy do której mogłem się przyłączyć, lub niezależnych partnerów górskich z którymi mógłbym rozpocząć przygotowania. Rozmawiałem z ponad 30 osobami, znajomymi którzy mieli jakieś doświadczenie górskie, z osobami z różnych forów górskich. Dałem ogłoszenia na grupach: Umawianie na Kasbeka oraz Kazbek 2022/2023. Długo nic się nie działo, lub natrafiałem na osoby o małym doświadczeniu, którzy nie traktowali przygotowań tak poważnie jak ja. Po drodze wszedłem w kontakt z kilkoma facetami, którzy mieli za sobą wejście na szczyt oraz doradzili mi w kilku kwestiach. Nawiązałem w ten sposób nowe znajomości oraz inspiracje na inne alpinistyczne wyjazdy górskie. Napisałem sobie w międzyczasie listę cech jakie powinien spełniać idealny partner górski na ten wyjazd i według tego klucza „rekrutowałem” osoby. Wreszcie udało się przez fejsa nawiązać kontakt z Kasią z Poznania, której postawa i podejście rokowały na sukces. Po długiej rozmowie przez wideocall podjęliśmy decyzję o wspólnym planowaniu wejścia na Kazbek.
Klasycznie opisałem projekt korporacyjnie, w tabelce rozpisałem koszty, harmonogram działań, niezbędne sprzęty oraz listę zakupów i spraw do ogarnięcia. Wzięliśmy się do roboty. Przygotowując się do projektu korzystałem z relacji wejścia na szczyt od Łukasza Supergana, agencji Mountain Freaks, firmy organizującej wyjazdy i szkolenia Bluemu oraz blogera Wieczna tułaczka. Dwa razy też uczestniczyłem w prezentacji z wejścia na szczyt w Południku Zero oraz w jednym webinarze.
Trening w Monte Rosa
Na miesiąc przed wyjazdem do Gruzji pofatygowałem się na inną alpejską wycieczkę z kumplem Jackiem. Polecieliśmy do Bergamo, aby pociągami dostać się do Staffal, w rejon gór Monte Rosa. Tam w ciągu 5 dni zaatakowaliśmy Castora i Polluxa. Był to świetny trening poruszania się w zespole lodowcowym, w skale, w śniegu w terenie wysokogórskim. Pokonaliśmy dziesiątki szczelin, poruszaliśmy się wąskimi eksponowanymi graniami, zjeżdżaliśmy na linie, podeszliśmy setki metrów w górę. Jest to zdecydowanie temat na oddzielny wpis blogowy, który już wkrótce ujrzy światło dzienne.




Wylot do Gruzji
Obranie Kazbeku jako cel było ukoronowaniem moich wielu poprzednich wycieczek turystycznych do tego interesującego kraju. W latach 2013-2015 sześć razy podróżowałem na Kaukaz, do Gruzji, Armenii, Iranu i Turcji poznając specyfikę polityczną, kulturową i geograficzną regionu jako student, obserwator wyborów oraz reporter. O mojej fascynacji Gruzją pisałem we wpisie „Za co kocham Gruzję„. W poprzednich latach wędrowałem po pięknych pasmach górskich Gruzji – Lagodekhi, Borjomi-Kharagauli oraz Swanetii, nie mając jeszcze wtedy zbyt wiele doświadczenia górskiego, nie sądząc że kilka lat później będę gotowy na tak zuchwały czyn, jakim jest niezależne wejście na ten kaukaski pięciotysięcznik.
Tym razem także dotarłem do Gruzji przez lotnisko w Kutaisi, lotem z Krakowa. Moja partnerka górska przyleciała godzinę wcześniej lotem z Gdańska. Spotkaliśmy się na lotnisku i taksówką dojechaliśmy na krótki nocleg w Kutaisi, by następny dzień spędzić w ciasnych i niewygodnych marszrutkach, pędząc przez Tbilisi do Stepansmindy. Pod wieczór wytarmoszeni wysiedliśmy z minibusa i ujrzeliśmy cel naszej wyprawy – piękny Kazbek. W miasteczku ogarnęliśmy sprawunki – kupiliśmy kartę sim, puszkę z gazem, zrobiliśmy zapasy w supermarkecie. Wyspaliśmy się w komfortowym wynajętym pokoju z widokiem na góry, by rano w poniedziałek ruszyć w góry.
Trekking w górę
Na pierwszy dzień założyliśmy sobie dojście do Altihut, nowoczesnego schroniska ulokowanego na wysokości 3014 m npm, za przełęczą. Zajęło to nam 4,5 godzin marszu, a z przystankami około 6 godzin. 10 kilometrów, 1362 metry podejścia pokonaliśmy przed zachodem słońca. Przed schroniskiem jest przyjemna polana, gdzie można rozstawić namiot. Spotkaliśmy się tam z parą z Krakowa – Asią i Marcinem. Wspólnie, przy rozbłyskach błyskawic w oddali gotowaliśmy kolację na maszynkach, jedliśmy kolacje i piliśmy piwko patrząc się w gwiazdy i omawiając trudności nadchodzących dni.
GPX tej trasy z aplikacji suunto.
Drugi dzień poświęciliśmy na przejście przez niewielki, topniejący lodowiec do schroniska Bethlemi hut. Trwało to 2 godziny, w tym czasie podeszliśmy 3,7km, 646 metrów w górę. Budynek znajduje się na wysokości 3653 m npm. Jest to niewykończony, brzydki murowany kloc, w którym znajdują się spartańskie pokoje wieloosobowe, kuchnia i restauracja. Dookoła można rozstawić namiot na kamieniach. Tutaj też, w sezonie letnim stacjonuje baza polskich ratowników Medyk Rescue Team, która odpowiada za bezpieczeństwo i ratownictwo na tej górze. Polska ekipa robi bardzo profesjonalną robotę rocznie ratując i udzielając pomocy medycznej kilkudziesięciu osobom. Po rozeznaniu się w rozkładzie obozu, podjęliśmy decyzję o wykupieniu dwóch noclegów wewnątrz budynku, ponieważ wiał mocny wiatr, który mógłby obniżyć nasze możliwości regeneracji w przypadku spania w namiocie. Po południu zrobiliśmy sobie też małe wyjście aklimatyzacyjne, do kapliczki, na wysokość 3911 m npm. Zajęło to nam godzinę i 22 minuty. Z góry rozpościera się piękny widok na bazę, namioty i budynek schroniska, a szczyt wydaje się na wyciągnięcie ręki.
Trzeciego dnia wybraliśmy się do plateau, na wysokość około 4200 m npm, aby lepiej za dnia poznać drogę i obliczyć czas jej przejścia. Teren wiedzie wymagającym piarżyskiem, po którym łatwo zgubić drogę. Wyznaczają ją kopczyki ułożone z luźnych kamieni. Niestety przy końcu tego odcinka robi się niebezpiecznie. Lodowiec wchodzi między piachy i tworzy obsypujące się szczeliny. Dodatkowo z prawej strony (idąc do góry) schodzą lawiny kamieni z obsypującego się zbocza. Kamienie robią wielki huk, w słoneczny dzień spadają nieustannie. Na szczęście nie dolatują do ścieżki, ale trzeba bardzo uważać. W trakcie tego trekkingu dotarliśmy do miejsca gdzie kończą się piargi i zaczyna lodowiec. Wyjście to zajęło razem 5 godzin.
GPX tej trasy z aplikacji suunto.
Pod wieczór odpoczywaliśmy, aklimatyzując się poprzez produkcje czerwonych krwinek w bazie oraz ćwiczyliśmy operacje linowe i szykowaliśmy sprzęt na akcję szczytową. W spartańskiej kuchni, która jest miejscem spotkań wszystkich zespołów, zebrały się wszystkie grupy z Polski, celem wymiany informacji i podjęcia decyzji co do strategii ataku. Podzieliliśmy się na grupy i umówiliśmy na zbiórkę o 3 rano dnia następnego.












Atak szczytowy
Po krótkiej nocy, o której nie można powiedzieć że była przespana, ubierając się i pakując lekko nieprzytomny, na autopilocie wszystkie grupy spotkały się przed budynkiem. Wyruszyliśmy po ciemku, w świetle pięknej drogi mlecznej przez piargi. Objąłem prowadzenie po nocy przez piargi, jako że dobrze czuje teren w takich sytuacjach. Przed lodowcem związaliśmy się linami w pięć osób, założyliśmy raki i na prowadzenie wystawiliśmy Staszka. Po nim była Patrycja, ja, Kasia, a na końcu Paweł. Rozkład osób w zespole uargumentowaliśmy doświadczeniem oraz wagą. Pół godziny po wejściu na lodowiec nadszedł brzask, zaczynał się dzień. My w miarę szybko, miarowym tempem, robiąc regularne przystanki podchodziliśmy do góry. Staszek wybornie prowadził i nadawał tempo. Każdą osobę oddzielała lina, około 8-10 metrów. Śnieg był związany i stabilny. Po kilku godzinach doszliśmy do niewielkiej przełęczy. Tam zrobiliśmy postój, rozwiązaliśmy się z lin i ruszyliśmy zdobywać szczyt – ostatni stromy stok, lekko zalodzony wymagał skupienia. O godzinie 10:28 stanąłem na szczycie. Był piękny, w miarę ciepły, słoneczny dzień. U mojego podnóża widziałem pół Kaukazu! Reszta ekipy docierała na szczyt po kolei, robiliśmy sobie zdjęcia, nagrywaliśmy filmy i gratulowaliśmy sobie nawzajem. Z drugiej strony wyłoniła się grupa Bezpiecznego Kazbeku, która weszła na szczyt sportową drogą. Tego dnia na szczyt weszli też Łotysze, Irańczycy i Rosjanie. Pozostało nam jeszcze bezpiecznie zejść. Przez lodowiec przeszliśmy w zespole, z którego rozwiązaliśmy się przy piarżyskach. Około godziny 15 byliśmy spowrotem w bazie zmęczeni, ale szczęśliwi.
Trasa ataku szczytowego na suunto aps.
Pod wieczór pofatygowałem się jeszcze o przejście dolnego lodowca i dojście na biwak pod Altihut. Nie chciałem więcej spędzać czasu w wietrznej, brudnej bazie Meteo, a niższe pole biwakowe oferowało większy spokój oraz przyjemną trawkę pod namiot. Przy zmroku rozstawiłem namiot i zapadłem w kamienny sen.
Piątego dnia, w piątek drugiego września rano spakowałem plecak i w świetnym humorze pobiegłem na dół. Plecak mniej mi ciążył ponieważ dużo zapasów jedzenia już zjadłem. Mijałem ludzi idących do góry, dzieliłem się wrażeniami oraz wskazówkami. Obszedłem piękny kościółek Gergeti i dotarłem do miasteczka Stepansminda zadowolony. Wreszcie mogłem kupić coś świeżego w sklepie, pójść na prawdziwą kolację w restauracji oraz wyspać się w komfortowym łóżku. Wieczorem świętowaliśmy wejście na szczyt przy kilku winach. Kolejnego dnia ja wróciłem marszrutkami przez Tbilisi do Kutaisi, aby pod wieczór samolotem wrócić do Polski. Reszta ekipy została jeszcze kilka dni w Gruzji.












Logistyka:
- Pierwszy nocleg po lądowaniu spędziliśmy w Kutaisi, drugi w Stepansmindzie, trzeci w namiocie pod Altihut, czwarty i piąty w Meteo w pokoju, szósty w namiocie pod Altihut, zaś siódmy ponownie w pokoju w Stepansmindzie,
- jedzenie: zakupy w supermarketach + liofy (jetboil) + żele energetyczne,
- przejazd: Wawa-Kraków autem, Kraków-Kutaisi wizzair, Kutaisi-Tbilisi-Stepansminda marszrutką (razem około 8h).
Podsumowanie
Kazbek to wymagający kondycyjnie, choć łatwy technicznie szczyt. Jeśli planujesz niezależne wejście na niego, potrzebujesz solidnego doświadczenia w poruszaniu się po terenie górskim zimą. Chodzenie w rakach i z czekanem w zespole linowym, oraz umiejętność chodzenia po lodowcu i wyciągania ze szczeliny powinny być twoją specjalnością. W innym wypadku rozsądne będzie skorzystanie z agencji np. Bluemu, Adventure 24 lub Mountain Freaks. Wejście na Kazbek to wejście na pięć tysięcy metrów ponad poziom morza, co oznacza mniejszą ilość tlenu. U wielu osób powoduje to nudności, wymioty, osłabienie organizmy oraz duże zmęczenie. Aby tego uniknąć warto przygotowywać się kondycyjnie odpowiednio wcześniej. Jako wyprawa z całą jej otoczką sprawiła mi bardzo dużo radości i czuje że podniosłem swój poziom. Logistycznie projekt też był bardziej skomplikowany niż wyjazd w Alpy włoskie lub szwajcarskie. Pamiętajmy, że szczyt leży poza Europą, gdzie inaczej niż np. w Alpach nie wracamy do komfortowych schronisk na pyszną kolację. Wiele rzeczy trzeba przygotować samemu, włącznie z przyniesieniem swojego prowiantu do bazy. Wspaniałą robotę robią polscy ratownicy z grupy Bezpieczny Kazbek podnosząc ogólny poziom bezpieczeństwa wypraw górskich w regionie. Wszystkim planującym wejście na szczyt w nadchodzącym roku – powodzenia!
Jedna uwaga do wpisu “Pierwsza piątka z przodu #Kazbek 5054 m npm”