Relacja dzień po dniu z mojej 10 dniowej wyprawy rowerowej po Szwajcarii.
Dzień 1
Ląduje na europejskim lotnisku, na styku trzech granic. Rozpakowuje i skręcam rower. Dwie francuski z boku zaśmiewają się na moje próby przymocowania wielkiego kartonu do bagażnika roweru. Odjeżdżam w kierunku Bazylei. Karton zostaje u typka z portalu Warmshowers w centrum miasta. Jest sobota wielkanocna i wiosenne słoneczko ostro dogrzewa. Szwajcarzy mają wolne i wszyscy wylegli na ulice tej europejskiej stolicy kultury i sztuki. Klimat miasta robi na mnie wrażenie. Ale jak zawsze coś ciągnie moją duszę w głąb kraju, by jak najwięcej poznać. Przeżyć, doznać, być w dziczy. Muszę śpieszyć do Zurychu, a jest godzina 13. Całe popołudnie w spokojnym wielkanocnym klimacie spędzam jadąc przez bardzo zadbane miasteczka i wioseczki czekające na Wielkanoc. Prawie żywej duszy na ulicach. Jeden dłuższy podjazd na dzień dobry i potem dłuuugi zjazd do Brugg. Objeżdżam starówkę i pedałuje już prostą drogą, gęstą urbanizacją do Zurychu. Baardzo zmęczony na 22:22 melduje się w mieszkaniu koleżanki, która pod swoją nieobecność zostawiła mi klucze. 110 km w 9h – padam na twarz.
Dzień 2
Jest niedziela wielkanocna, wypoczęty budzę się po godzinie 12 i czytam w łóżku reportaż o odległym Urugwaju. Na 14 postanawiam się zebrać, aby poczuć klimat Zurychu. Jestem zachwycony – to wiem po pierwszym kilometrze. Atmosfera relaksu i rodzinnej Wielkanocy w piękny wiosenny dzień robi swoje. No i ten niemiecki sznyt nowoczesnego miasta. Przypomina mi się wiosna 2011, którą spędziłem na stypendium w Berlinie. Zurych jest mega uporządkowany, ma zajebistą architekturę, masę zielonych przestrzeni. Stare i nowe budynki, wąskie uliczki i większość swego obszaru przyjazną dla pieszego i rowerzysty. Masę ciekawych muzeów, uczelni, zabytków i dogodne położenia nad podłużnym jeziorem. Świetny dzień. Ogarniam kartę do telefonu (w Suizza nie obejmuje europejski roaming), jedzonko i po południu z Sarah, moją koleżanką z czasów studiów w College de Europe ruszamy po południu do Rappersville. Po zmroku robię swoją pierwszą większą przełęcz w życiu – Etzlepass. Masakra. Rozbijamy namiocik nad jeziorem Sihlsee.
Dzień 3
Szykuje się piękny dzionek. Zwijamy manatki i kręcimy do Einsiedeln. Moja koleżanka twierdzi że jest tam wielki fajny klasztor. No fakt, jest. Zabiera mnie do typowej szwajcarskiej knajpy. Śmieszkujemy, że taki dzikus jak ja nie umie się w niej odnaleźć, bo przywykł jeść liofizy gdzieś na skale w górach. Robimy drugi całkiem spory wjazd w rolniczej, malowniczej scenerii. Mam pierwsze zajebiste zdjęcia z Alpami w tle, na stromych serpentynach. Jest poniedziałek wielkanocny – wszyscy Szwajcarzy wyciągnęli swoje kolarzówki. A niektóre dziadeczki oszukują na rowerach elektrycznych! Jedziemy na południe brzegiem jeziora Agerisee – ostro w dół, aż łzy lecą. W Brunnen wita nas huraganowy wiatr i Jezioro Czterech Kantonów. Obieramy trasę na zachód, skalistym brzegiem jeziora, w którym wydrążono drogę. Jest to tak fenomenalna trasa widokowa, że przez kilka godzin jestem w raju. Jadę w piękny dzionek wzdłuż alpejskiego jeziora, z Alpami w tle. Jestem przeszczęśliwy. Nocuje w lasku, 15 km przed Lucerną.
Dzień 4
O poranku dojeżdżam soczystym lasem do Lucerny. Jem śniadanie koło Muzeum Transportu i zwiedzam pobieżnie miasto. Ta architektura jest taka inna niż w Polsce! A ten poziom gospodarki przestrzennej, eh rozmarzyłem się. Tereny, które objeżdżam są bardzo malownicze, ale też bardzo zurbanizowane. Mówi się, że Szwajcaria to duże miasto podzielone wieloma parkami i górami. Trafna obserwacja. Pedałuje ku Sarnen robiąc przystanki nad jeziorem. Przed Lungern znów robi się zjawiskowo. Najpierw ciężka przełęcz i ja ze swoimi tobołkami, jezioro jak na dłoni, urocze miasteczko z gotycką wieżą kościoła, alpejska polana i zjazd w dół ze łzami w oczach przez godzinę. Przystanek nad Brienzersee na kolacyjkę: buła, szyneczka, lokalne sery, pomidorki i soczek. Na przystani nad jeziorem, pod Alpami. Piękny dzień. Przed zmrokiem omijam Interlaken pełne turystów i kasyn i śpię w delcie rzeczki przy wiosce Sundlaunen.
Dzień 5
Kolejny słoneczny, wiosenny poranek nad alpejskim jeziorem Thunersee. Odwiedzam jaskinię celtyckiego pustelnika Beatusberg i jadę brzegiem klimatycznego jeziora do Thun. Znowu zachwyt. Super miasteczko. Jestem w Oberlandzie Berneńskim – podobno ilość atrakcji geograficznych w nim jest oszałamiająca, nawet w skali całego kraju. Opuszczam krainę pięknych jezior i wjeżdżam do wąskiej, głębokiej doliny w kierunku Jaunpass. Jest gęsto, małomiasteczkowo, rolniczo, bogato. Wszędzie te alpejskie krówki dzwonią dzwoneczkami. Pogoda się robi pochmurna, ale jest dalej przyjemnie. Wyjadam wszystkie orzechy które mam, jak wiewiórka. Myślałem że dwie przełęcze, które dotąd przejechałem to był wyczyn. A dziadki na elektrycznych rowerkach mnie wyprzedzały. To teraz przyszedł test w postaci Jaunpass. Wspinaczka na rowerze z z 800 m npm na 1509 n npm. Tak zajmuje to mi ponad 3 godziny. Po drodze nadchodzą chmury, które przynoszą deszcz i grad, a potem słoneczko po 15 minutach. Chowam się w oborze w krowami. Widzę dwie tęcze. Widzę pasmo kilkutysięczników alpejskich w odległości 30 km. Niesamowita chwila. Znowu czuje wielką radość życia. Uczucie nigdy nie doświadczane w pracy. Robię setki zdjęć, zachwycam się światem. Błogość, radość, piękno – to czuje wtedy. Zjeżdżam pustą drogą z gór do Broc, nocuje nad wysychającym jeziorem La Sarine w ciszy i spokoju.
Dzień 6
Kolejny poranek, tym razem dłuższa przerwa na sprawunki w galerii handlowej. Mijam słynące z sera Gruyeres i średniowieczny zamek, który widziałem z oddali w nocy. Przyjemna trasa do Montbovon i znak: przełęcz z przewyższeniami 800 m w ciągu 18 km! To chyba też będzie jedno z najwyraźniejszych wspomnień z tej podróży. Dziki krajobraz, piękne góry, wielka tama na jeziorze Lac d’Hongrin. Musze przetahać rower przez ostrzelane zbocze przez artylerię. Na serio. Rok wstecz wojsko robiło sobie tu ćwiczenia i zniszczyło dobry kawał zbocza. Ćwiczy i dziś, słyszę w oddali serie z artylerii. Masakra! Zjeżdżam z tych gór i widzę żołnierzy biegających, ale już po grochówkę, a nie na ćwiczeniach. 10 km w dół prawie na zabój, robi się mokro… Śpię w lesie. W nocy mocny deszcz i wiatr. Od teraz pogoda się zmieni.
Dzień 7
Zmarznięty zjeżdżam z gór do Aigle. Jest wietrzenie, mokro. W oddali majaczy masyw Mont Blanc, a po drugiej stronie Jezioro Genewskie. Ogarniam zakupy. Nie mogę się rozgrzać nawet jadąc, dopiero po 14 wychodzi słońce, gdy odpoczywam na brzegu Jeziora Genewskiego, między połaciami winorośli. Zrobiło się tu całkiem francusko! Dojeżdżam do Lozanny. Jest zajebistym miastem, robi wrażenie, szczególnie stare miasto. I pogoda też się poprawiła na całe popołudnie. Pobieżnie zwiedzam miasteczko, odpoczywam przy obiadku w McDonald’s. Marzę o noclegu w pomieszczeniu, bo już kilka dobrych dni się nie myłem, więc usilnie wysyłam zapytania na Warmshowers. Jest! Udaje mi się umówić w gości w miasteczku Yverdon-les-Baines. Obieram drogę na północ. Goni mnie jedna mała deszczowa chmura i w pewnym momencie dopada. Ale jest cudownie. Pojawia się tęcza, a za nią druga. Krajobraz z górzystego zamienił się w bardzo podlaski – pola, lasy, wioski. W oddali widać Alpy. Na noc biorę prysznic, jem przy stole, rozmawiam z rowerzystami w ich mieszkanku i śpię na kanapie. Extra.
Dzień 8
Zwijam manatki, żegnam się i modlę o pogodę. No niestety, cały dzień będzie siąkało. Szaroburo, brzydko. Robię zakupy na śniadanie i jadę wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Lac du Neuchatel. Bagna, torfowiska, las, w sumie to na mnie nie robi wrażenia. Trochę mi się nudzi. Słucham starych mp3-jek hiphopowych żeby umilić monotonię jazdy. Mes i Taco mnie dociągają do Biel. Tu znów udaje mi się ogarnąć nocleg u sympatycznych dziewczyn z Warmshowers.
Dzień 9
Temperatura spadła z 24 stopni Celsjusza do 10. A nawet do 6 stopni za dnia! W takiej aurze idzie mi jechać między górami Jura, a polami zachodniej Szwajcarii. Odwiedzam bardzo urokliwe miasteczko Solura. Znajduje się w nim wielki zamek, mury, kościoły, brukowane ulice, widok na pagórki i pola. Robię postój na obiad w Mcdonald’s i obczajkę co w Internecie słychać. Powoli dojeżdżam na przełęcze w deszczu, aby na noc zawitać u Manuela z Warmshowers w Reigodswil. Bardzo miła gościna w jego domu rodzinnym w szwajcarskiej wiosce. Jem świetne jajka sadzone od własnych kur i biorę kąpiel w wannie. A taki byłem zmarznięty.
Dzień 10
Robi się coraz ładniej. Jest spokojny poniedziałek, a mi zostało kilkanaście kilometrów do Bazylei. Nie śpieszę się, bo mam zapas czasu. W mieście przeznaczam trochę czasu na zabytki, zakupy, znowu McDonald’s i dojazd na lotnisko. Lot mam następnego dnia bardzo rano, więc spędzam około 2 godzin szukając miejsca na dobry biwak w pobliżu. Nocuje przy lotnisku, i następnego poranka wracam do Warszawy. Licznik pokazuje 850 km.
Przeczytaj wpis: pierwsze wrażenia ze Szwajcarii