Odyseja

Odyseusz znalazł w pobliżu grotę i postanowił spędzić w niej noc wraz z grupą towarzyszy. Tam pojmał ich mieszkaniec pieczary, cyklop Polifem, syn Posejdona, dziki ludożerca. Był to olbrzym o jednym oku osadzonym na czole ponad nosem. Zajmował się on pasterstwem, swoje kozy lub owce zamykał na noc w grocie i zasłaniał wejście wielkim głazem. Kiedy Polifem chciał się dowiedzieć kto jest przywódcą grupy, Odyseusz przedstawił się jako Nikt. Polifem postanowił zjeść po kolei swoich jeńców. Odyseusz, po stracie kilku ludzi, których pożarł Polifem, podjął próbę uratowania się. Upił winem Polifema, a następnie pozbawił go oka przy pomocy rozżarzonego drewnianego kołka. Rano oślepiony cyklop odwalił kamień i wypuścił swe trzody, obmacywał przy tym dokładnie grzbiety zwierząt, aby uniemożliwić ucieczkę ludziom, którzy go okaleczyli. Odyseusz i jego towarzysze opuścili jednak grotę przywiązani pod brzuchami kóz. Polifem stwierdziwszy ucieczkę wrogów wezwał na pomoc innych cyklopów, ci jednak, skoro dowiedzieli się, że Polifema oślepił Nikt, odeszli sądząc że biedny ślepiec oszalał. W ten sposób Odyseusz uniknął śmierci i odpłynął, ściągnął jednak na siebie gniew pana mórz, Posejdona, który prześladował go odtąd, mszcząc się za oślepienie syna.[1]

Polifem

Mama zamykając książkę oznajmiła, że nie ma już siły więcej czytać, a my powinniśmy pobawić się przed kolacją. Zafascynowany przygodami Odyseusza, który szybko stał się dla mnie wzorem bohaterstwa i sprytu, pobiegłem z siostrą na podwórko, żeby poskakać po kałużach i wypatrywać na trzepaku powrotu taty. Był rok 1990, miałem trzy lata, a mitologia grecka to jedno z pierwszych wspomnień w moim życiu, w których miałem kontakt z literaturą. Jeszcze nie potrafiłem samodzielnie czytać, ani umiejscowić Grecji na mapie, ale obraz Odyseusza dzielnie walczącego z potworami w pięknej scenerii, sprawił że pokochałem mity i legendy czytane przez mamę. Ćwierć wieku później mogłem wszystkie te historie i postacie umiejscowić w pięknej scenerii, łącząc wiedzę o mitologii greckiej z tym, co widziałem na własne oczy.

Wypełniony po ostatnie siedzenie samolot tanich linii lotniczych zniża się do lądowania. Patrząc przez okno stwierdzam, że Apollin, bóg słońca, miał dobry dzień, a Helios na swoim złocistym rydwanie zaprzężonym w ogniste rumaki już prawie dotarł do zachodnich krańców świata. Chyba obaj trzymają też sztamę z Posejdonem, bo Morze Egejskie jest spokojne tego wieczoru. Na szczęście władca wiatrów Eol ma sjestę i samolot bez turbulencji ląduje na lotnisku pod Atenami. Przyleciałem do ojczyzny Odyseusza z misją odnalezienia scenerii, w której przeżywałem mity w swojej głowie jako dziecko.

Zakładamy plecaki, wsuwamy greckiego macdonalda i robimy rozeznanie co do noclegu. Ateńskie lotnisko Wenizelos jest naprawdę duże, a że jest początek lipca, koczuje na nim tuzin młodych ludzi z całego świata. Dzięki mojemu doświadczeniu w szukaniu noclegu w najdziwniejszych miejscach, znajdujemy ustronne miejsce, gdzieś w pionie administracyjnym lotniska na klatce schodowej i tam śpimy. Moja kompanka dzielnie znosi swoją pierwszą noc na lotnisku na twardej posadzce, a ja też się wysypiam. O poranku finalizujemy formalności w firmie Avis i francuski maluch – Citroen C1 jest nasz na 8 dni.

Jest plus 35 stopni, suniemy kilkupasmową obwodnicą Aten, ulubionego miasta bogini Atena, o które musiała stoczyć walkę z Posejdonem, omijając je od północy, i po dwóch godzinach drogi wzdłuż Zatoki Sarońskiej dojeżdżamy do Koryntu. Pierwszy przystanek w niedzielny, lipcowy poranek nie przynosi nam zachwytu nad miastem, którego córy ukochały sobie rozkosze cielesne. Spotykamy się z moim greckim koleżką Theo, który skacowany po weselu obiecał nam pokazać miasteczko. Samo miasto poza kamienistą plażą oraz posągiem Pegaza i bulwarem z palmami nie ma nic specjalnego do zaoferowania, co więcej, rozczarowani faktem, iż nie spotkamy żadnej Hetery, Aspazji ani Laisy postanawiamy jechać dalej. Mijamy stanowisko archeologiczne w miejscu starożytnego miasta Korynt i obieramy kierunek na południowy wschód. Przez kilka chwil fantazjujemy o skoku na bungee z mostu nad wykopanym pod koniec XIX wieku Kanałem Korynckim, i jedziemy na południe, do Epidauros. Theo nalega by odwiedzić Mykeny – antyczne miasto króla Agamemnona który zdobył Troję, jednak my upieramy się przy zwiedzaniu innego miejsca. Nasz podręczny przewodnik zachęca by wybrać teatr w Epidauros – starożytną budowlę powstałą w 330 r p.n.e. Spacerując po gajach oliwnych i ruinach starożytnej świątyni oraz stadionu olimpijskiego, grzebiemy w pamięci, próbując przypomnieć sobie opowieści o królu Edypie, dylemacie Antygony i romantycznej historii Orfeusza i Eurydyki. Robiąc częste przystanki w cieniu, patrzymy na ruiny gimnazjonu z palestrą, chodzimy po ruinach świątyni Asklepiosa i Artemidy, a na koniec docieramy do antycznego teatru. Teatr w Epidauros to dziś najlepiej zachowany grecki teatr, mogący pomieścić 14 tyś. widzów, w którym wciąż odgrywa się dramaty Sofoklesa, Eurypidesa i Ajschylosa. Sprawdzając wiarygodność przewodnika rzucamy monetę, by upewnić się co do doskonałości akustyki tego starożytnego cudu techniki.

Godzinę później, pozostając w regionie zwanym Argolidą wspinamy się na twierdzę Palamidi, położoną na wielkiej skale, nad miasteczkiem Nafplio. Z murów cytadeli roztacza się panoramiczny widok na całą Zatokę Argolidzką. Samo miasteczko, całkiem urocze, ukochali sobie turyści, więc trudno w nim o wolne miejsce noclegowe i parking dla samochodu. Raczymy się owocami i lodami w ten upalny dzień, ale kolację postanawiamy zjeść po drugiej stronie zatoki, w miasteczku Paraia Astros. W Grecji nie trudno o dobry i tani posiłek w knajpie, którą stanowi kilka drewnianych stolików i krzesełek ustawionych na plaży. Niskie ceny wyśmienitych kalmarów i ośmiornicy zachęcają do częstego stołowania się w nadmorskich restauracjach. To w tych okolicach Herkules walczył z hydrą lernejską, okropnym wężem wodnym o dziewięciu głowach. Staram się o tym nie myśleć pływając czy jedząc ośmiornicę.

Konstelacje Oriona, Kasjopei, Perseusza i Andromedy po tak upalnych dniu doskonale widać na nocnym nieboskłonie. Mając na uwadze tak dobre warunki, rozbijamy namiot na plaży po zachodniej stronie Zatoki Argolidzkiej i kończymy pierwszy intensywny dzień w ojczyźnie Homera.

Francuski maluch z tak małym silnikiem ledwo daje radę pod górę, a ja się wkurzam i przeklinam. Lepiej byłoby wysiąść i go popchać, myślę sobie. Trudności jakie sprawia nam wjechanie na te góry przywołują na myśl trudy Syzyfa pchającego swój kamień pod górę. Wspinamy się autem przez skaliste góry Arkadii, przepięknego regionu Półwyspu Peloponez. W wyobraźni w tych górach umieściłbym Kolchidię, chociaż położona w głębi lądu, nadawałaby się idealnie, by odegrać tło punktu finalnego wyprawy Argonautów po złote runo. Zmęczony od kręcenia kierownicą wraz z moją kompanką robimy przystanek na kawę w malutkiej miejscowości Kosmas, położonej prawie 1200 metrów n.p.m. Później jest już z górki i po 3 godzinach zjeżdżania po serpentynach jak Kubica dojeżdżamy do greckiego Mount Saint Michelle – Monemvasii. Zwane Gibraltarem Wschodu miasteczko położone na skale, połączone z lądem groblą jest doskonałym miejscem na spacer. Wąskie uliczki między kamienistymi domami prowadzą do jednego z kilku kościołów. Labirynt uliczek przywołuje wspomnienie mitu o nici Ariadny, która pomogłaby znaleźć wyjście do jedynej bramy do miasteczka. Poza otyłymi amerykańskimi turystami żaden Minotaur nie uprzykrza nam spaceru, ale decydujemy się na kontynuowanie podróży. Jadąc Lakonią dyskutujemy o zwięzłym sposobie komunikowania się mieszkańców tej krainy, który jest mi bliski, szczególnie w godzinach porannych, ku irytacji wszystkich dookoła. W pobliżu miasta Gitio naszą uwagę przykuwa zardzewiały wrak statku osadzony na plaży, podobny do popularnego zdjęcia z plaży na Zakynthos. Wjeżdżając na półwysep Mani robimy przystanek nad piękna zatoką nad jaskiniami Spileo Dirou. Gdy moja kompanka Karolina rozkoszuje się eleganckimi leżaczkami, ja zakładam maskę do nurkowania i wskakuje do wody. Wypróbowując mój nowy sprzęt do nurkowania wyobrażam sobie polowanie na Krakena oraz podziwiam spryt Perseusza który zdobywa głowę jednej ze straszliwych GorgonMeduzy. Wieczór zastaje nas w miasteczku Gerolimenas, na samym końcu gór półwyspu Mani, gdzie cieszymy podniebienia wyśmienitymi owocami morza i urządzamy sobie małe Dionizja. Auto zasłużyło na odpoczynek, najbliższy znany mi mechanik samochodowy, mój tata, pije piwo zaśmiewając się przed kabaretem w moim domu 2450 km stąd, a my tego wieczoru fundujemy sobie pokój w pensjonacie z widokiem na zatokę. Silnik musi się ochłodzić, na jazdę po Peloponezie doradzam wypożyczyć dobrego jeepa.

Nastał kolejny, upalny dzień, który spędziliśmy na przejechaniu bardzo trudnego wschodniego wybrzeża półwyspu Mani, z przystankiem na obiad w okolicach Kotronas na idyllicznej plaży. Pędzimy na północ przez żyzny, rolniczy krajobraz, który pewnie ukochałaby sobie Demeter, aż do mitycznego miasta Sparti. Dzisiejsze senne miasteczko nie ma w sobie nic z potęgi militarnej starożytnej Sparty królów Menelaosa i Leonidasa, ale nasz cel to jej kolebka – majestatyczne góry Tajget. Marmurowe, strome góry będące najwyższym pasmem górskim na Peloponezie stały się słynne dzięki legendzie o pozostawianiu chorych dzieci w górach przez Spartan. Trochę czasu zajmuje, zanim odnajdujemy wioskę Toriza, z której wyruszamy na szlak górski. Dzięki pomocy uczynnych i sympatycznych młodych Greków odnajdujemy źródełko rzeki będącej jednocześnie początkiem szlaku. Idąc czerwonym szlakiem przez las, dochodzimy do nieczynnego schroniska wysokogórskiego, i pod wieczór rozbijamy namiot na półce skalnej z przepięknym widokiem na połowę półwyspu. Noc jest bardzo spokojna, znajdujemy się bardzo daleko od osad ludzkich, a brak jakichkolwiek zanieczyszczeń nieba wywołanych sztucznym światłem pozwala podziwiać spadające gwiazdy. Szukam Heliosa, Liry, Centaura i Wielkiego Psa na nocnym nieboskłonie. Noc jest ciepła, więc rezygnuję z usług Hefajstosa i nie rozpalam ogniska.

Następnego dnia budzimy się w absolutnej dziczy, pakujemy plecaki i schodzimy do najbliższej wioski. Rezygnujemy ze zdobycia szczytu gór Profitis Ilias, na który musielibyśmy poświęcić kolejny dzień. Ciągnie nas na plażę, a urlop zbliża się ku połowie. Zwiedzamy Mistrę, położoną u stóp gór z jej starówką wpisaną na listę UNESCO. Czeka nas przeprawa małym trajtkiem przez fascynującą przełęcz gór Tajget, przez pionowe bramy skalne, które przypominają przejście przez Scylle i Charybdę. Okolice te ukochali sobie grotołazi i alpiniści wspinaczkowi, ale nas absorbuje bardzo trudny przejazd przez urwiska i serpentyny. W Kalamacie, dużym mieście portowym nad Zatoką Mesyńską robimy sobie przerwę na plażing i smażing. Miasto jest typowym turystycznym kurortem z tysiącem barów nad wybrzeżem przyciągającym młodych ludzi. Poza tym nie ma nic do zaoferowania, dlatego pod wieczór jedziemy na zachód, by odnaleźć jedną z najpiękniejszych plaż w Grecji – Voidoikilia. Jest to bajkowa plaża o szmaragdowej wodzie otoczona z obu stron skałami. W jednej ze skał znajduje się jaskinia Nestora, na drugiej turecka twierdza Navarino. Osłonięty kosodrzewiną zagajnik na południowej skale, z widokiem na zatokę oraz zamek staję się dla nas domem tej nocy – rozbijamy tam namiot. Od wschodu plaża otoczona jest błękitną laguną wpisaną na listę Natura 2000 w związku z ochroną ptaków. Jeśli Afrodyta żyłaby współcześnie, byłaby pewnie modelką z instagrama, która ukochałaby sobie malowniczą scenerię tej zatoki.

W pobliskiej miejscowości ukrytej między gajami oliwnymi i drzewami mandarynkowymi odnajdujemy idealny beach bar. Udajemy się tam na kolację i spędzamy dużo czasu dnia następnego plażując i pływając po szmaragdowym morzu.

200 km dalej na północ, po zapłaceniu miliona monet ładujemy się na wielki prom, którym po półtorej godziny dopływamy do Poros – portu na idyllicznej wyspie Kefalonia. Kefalonia to jedna z pięciu (obok Zakyntos, Leukady, Korfu i Itaki) Wysp Jońskich, mało popularna jeszcze w Polsce, oferująca niebiańskie plaże oraz krajobrazy zapierające dech w piersiach. Na przestrzeni wieków wyspa przechodziła z rąk do rąk – władali nią Grecy i Rzymianie, później Normanowie, a także Turcy i Wenecjanie. Niestety większość wytworów kultury materialnej wytworzonej przez tych władców pochłonęło trzęsienie ziemi w 1953 roku. Nas interesują plaże,  krajobrazy i jedzenie, czemu dajemy zadość podczas dwudniowego pobytu na tej wyspie. Upalne dni spędzamy na plażach Petanoi i Mirtos, pełnych rosyjskich turystów, stołujemy się w malowniczych wioskach rybackich Asos i Fiscardo, pływamy w romantycznych zatoczkach koło Zoli i Fiscardo i katujemy silnik samochodu na stromych zboczach gór Ainos. To na tej wyspie, w jaskini Melissani, harcowały nimfy i miejsce kultu miał bożek Pan. Nurkując w jaskiniach przy plaży Myrtos wyobraźnia podpowiada mi, że w takiej scenerii mogłaby mieć miejsce walka Odyseusza z Polifemem. Skacząc po niewielkiej zatoczce wypatruje w oddali Itakę – sąsiednią wyspę, która była domem Odyseusza, do której tak tęsknił przez dziesięć lat swojej tułaczki.

W uroczym, zacienionym gaju oliwnym podejmuje się jednej z prac Herkulesa. W skutek szarżowania po suchych i kamienistych drogach Kefalonii francuski maluch łapie gumę. Wypinam swoje herkulesowe muskuły i  w 40 stopniowy upale wymieniam sflaczałe koło. Pomaga mi przy tym napotkany autochton który użycza mi wielkiego podnośnika. Cała wyspa jest bardzo kamienista, brak na niej traw (poza tymi spalonymi) więc obie noce spędzamy w przytulnych pensjonatach (ceny wynajęcia pokoju wahają się od 30 do 40€).

W drodze powrotnej pędzimy krajową autostradą numer osiem przez mityczną Achaję. Mijamy Patre, i zbaczając z głównej drogi objeżdżamy bardzo trudny odcinek w kierunku Kalavrity, skąd rozpościera się widok na fenomenalny wąwóz Woraikos. Pauzaniasz w opisie Grecji wspomina o tym fantastycznym wąwozie, gdzie podobno znaduje się jaskinia Herkulesa. Być może gdzieś tu są bramy do Hadesu, skąd Herkules wyciągnął Cerbera.

Sto kilometrów przed Atenami, ogarniamy stajnię Augiasza jakim jest wnętrze samochodu, a ja bawię się w majstra i przy pomocy superglue i taśmy izolacyjnej sklejam pęknięty tylny błotnik nurkując do kanału na stacji benzynowej. Przy oddaniu auta stres mija i pracownicy firmy Avis okazują się wyrozumiałymi ludźmi, i z uwagi na pękniętą oponę nie ponosimy żadnych dodatkowych kosztów. Licznik pokazuje 1700 km. Dopiero po wylądowaniu w Modlinie Zeus zły, że opuściliśmy Elladę, ciska gromami, a Eol wywołuje huragan który opóźnia przylot wielu samolotów. Nam jednak udaje się bezpiecznie wylądować. Nasza Odyseja dobiega końca. Wróciłem do Warszawy, która jest moją Itaką. Będąc już w mieszkaniu, myślę o determinacji Ikara, który w dążeniu do swoich celów wbrew przeciwnościom losu był w stanie poświecić wiele. Rozumiem to doskonale, bo wiem ile kosztuje walka o swoje marzenia.

Uwielbiam żyć jak Odyseusz, ale często myślę, ile wyrozumiałości będzie musiała mieć do mnie moja Penelopa.

Efharisto Ellada!

Poza obiadami przyrządzonymi przez moją mamę, podczas pisania tego eseju posiłkowałem się Illiadą Homera, Mitologią starożytnej Grecji Michała Pietrzykowskiego, Mitologią Greków i Rzymian Jana Parandowskiego oraz wikipedią.

Ilustrację Polifema wykonał mój człowiek Marek Ko – malarz, którego pracę znajdziecie tutaj.

[1] Michał Pietrzykowski, Mitologia starożytnej Grecji, Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1978, s. 286 – 288.

Jedna uwaga do wpisu “Odyseja

  1. Jestem pod wrażeniem lekkości pióra, którym piszesz. Zdjęcia fantastyczne, aż chce się rzucić wszystko i wyjechać z kraju! A kompanka podróży… gratuluje za wytrwałość 😉

    Polubienie

Dodaj komentarz